czwartek, 9 grudnia 2010

Blindead- Affliction XXVII II MXMVI


1.Self-consciousness Is Desire
2.After 38 Weeks
3.My New Playground Became
4.Dark And Gray
5.So It Feels Like Misunderstanding When
6.All My Hopes And Dreams Turn Into 
7.Affliction XXVII II MXMVI 

Tym razem najzwyczajniej w świecie nie umiem tego zrobić, nie potrafię wziąć pod lupę każdego utworu z kolei. To zbyt niezwykła płyta by ją rozbijać na części. Podział jest tu wg mnie równie umowny jak na "The Incident" Porcupine Tree czy "Catch 33" Meshuggah, Zresztą tytuły kawałków tworzą jedno długie zdanie. Polski zespół Blindead na koniec roku zaserwował płytę zarówno depresyjną jak i piękną. Pełną urokliwych melodii jak i charczącego wyziewu. Momenty kontemplacyjne są brutalnie przerywane przez wrzask wokalisty a atmosferę kreują dźwięki w tle (odgłosy bawiących się dzieci, płacz niemowlęcia) a wszystko to zamknięte w 46 minutach. To inny poziom wrażliwości niż na "Autoscopii". Próbowałem znaleźć wpływy Neurosis ale nadaremnie, ich klimat wyparował, nie ma takiego przytłoczenia jest raczej coś ze smutku Katatonii ale to też bardzo naciągane odniesienie. Blindead to Blindead. Nie podrabiają żadnej kapeli i żadna kapela nie podrobi ich. Mam tylko jeden problem z tym albumem, jak dla mnie za szybko się kończy. Ale wiem, czuję, że tak miało być, że każdy dźwięk jaki miał być wydobyty został wydobyty i więcej nie potrzeba. Podobają mi się piękne wokale na tej płycie, szczególnie te czyste opowiadające przejmującą historię postaci z okładki. Mimo, że utwory trwają nawet po osiem minut przyłapuję się na tym, że "co?  już? koniec?". Jeśli "Autoscopia" była ciosem w twarz to "Affliction" jest jak bezradne przytulenie kogoś po stracie bliskiej osoby- to piękny a jednocześnie bezradny gest. To album dla słuchacza wrażliwego i mimo częstego przytłaczania dźwiękiem nie ma mowy o jakimś headbangingu- growl wokalisty wyraża niepisany smutek- tak wiem, brzmi to dziwnie, ale wg mnie na koncertach  tej kapeli (będę na jednym z najbliższych promujących album) nie powinno się wrzeszczeć "napierdalać" tylko stać i przeżywać każdą minutę, liczę na to, że panowie zrobią ten sam zabieg co Riverside promując "Anno Domini High Definition"- zagrają cały materiał po kolei a potem ewentualnie dodają starsze kawałki (usłyszeć "Symmetry" na żywo to by było coś!). Nie ma się co rozpisywać dalej- jest to dla mnie polska płyta roku i daję maksymalną notę. 10/10. 

środa, 24 listopada 2010

Deftones- Diamond Eyes

 

1. Diamond Eyes 
2. Royal
3. CMND/CTRL
4. You've Seen The Butcher
5. Beauty School
6. Prince
7. Rocket Skates
8. Sextape
9. Risk
10. 976- EVIL
11. This Place Is Death 

  Pamiętam jak pierwszy raz usłyszałem a potem zobaczyłem teledysk do "Rocket Skates". Zwariowałem! Nie miałem nadziei, że krążek powstanie w najbliższym czasie- wiedziałem w jakim stanie jest Chi Cheng. A tu nagle taka niespodzianka. Skład zasilił tymczasowo Sergio Vega (Quicksand) ale nie odstaje od zespołu ani trochę. 
  Panowie po wydaniu opusa pod tytułem "White Pony" trochę stanęli w cieniu- album "Deftones" mimo fajnych kompozycji był raczej zachowawczy- powiew świeżości gdzieś się ulotnił, wiadomo ciężko nagrać jedno arcydzieło po drugim. Potem dostaliśmy płytkę z rarytasami, coverami i zmienionymi wersjami deftonesowatych klasyków. To była taka miła przystawka przed ich największym eksperymentem w karierze jakim był long "Saturday Night Wrists" Album mnie powalił- był rozstrzelony stylistycznie jak się da i ukazał się w czasie Gwiazdki- sprawiłem więc sobie cudowny prezent. Po tym albumie pojawiło się pytanie czy to był pojedynczy wyskok ze strony Chino i kumpli czy nowy kierunek. Odpowiedź jednak nie przyszła. Kiedy byli w trakcie nagrywania roboczo zatytułowanego albumu "Eros" doszło do wypadku który spowodował śpiączkę u Chi. Kiedy panowie się pozbierali , skasowali niemal ukończony materiał i zabrali się do komponowania od zera wraz z wspomnianym Vegą. 
  Owoc tej pracy wyszedł- co tu dużo mówić- magiczny. Ten rok należy zdecydowanie do nich. Są silniejsi niż w okresie "WP" (wtedy nakręcały ich dragi), Chino schudł a za ich teledyskami nie nadążam. (już wyszły 4 single z jakże malarskimi teledyskami do nich). A sama muzyka... Jak zwykle prześledzę kawałek po kawałku. 
  "Diamond Eyes" zaczyna się masywnie, wiele się już naczytałem o "meshuggahowatości" prowadzącego riffu i coś w tym jest- sąsiaduje on jednak z zaraźliwą i piękną melodią i oczywiście przeszywającym śpiewem Chino. Znakomity opener.
  Drugi w stawce "Royal" przywodzi na myśl czasy "Around The Fur"- pan wokalista chce się wykrzyczeć jak za starych dobrych czasów na tle fajnie zasuwających gitar no i oczywiście pojawiają się charakterystyczne zaciągnięte wokale. 
  Podobny patent jest w komputerowo zatytułowanym "CMND/CTRL"- tu intuicyjnie moje myśli sięgają do "Adrenaline"- pojawia się bowiem coś na kształt hardcoreowej wywrzeszczanej rapowanki- panowie przypominają o swoich nu metalowych korzeniach z dobrym skutkiem. 
  Słowo "seksowny" oddaje klimat "You've Seen The Butcher". Można by spokojnie dorzucić słowa "gorący" "perwersyjny" czy "duszny". Piosenka jest oparta na zapętlonym tłustym motywie który hipnotyzuje i automatycznie każe wcisnąć "repeat! repeat! repeat!" Koncertowy killer, przy okazji sportretowany krwawym klipem od którego nie można oderwać oczu- przy całej swej perwersji jest tak zmysłowo, wręcz poetycko zrobiony. 
  "Beauty School" jest banalnie ujmując piękny. Nie jest to ballada ( nigdy w sensie stricte takowej nie popełnili wg mnie), ma w sobie ładunek emocji którym można by obdzielić kilka albumów kapel chcących podbić niewieście serca. Jak zwykle chłopaki pokazują jak wielkie wyczucie melodii mają nie popadając w patetyczność i tak zwane "emo". 
  Mamy też na albumie ukłon w stronę Białego Kucyka. "Prince" przypomina "RX Queen" z tego albumu- podobny riff ale inny wydźwięk utworu- tam była elektronika tu harde riffowanie. Ciekawy zabieg- widać nostalgię u panów za dekadą która już nie wróci a jednocześnie nie ma mowy o odgrzewaniu kotleta. 
  "Guns! Razors! Kniveeeeeeees!!! Fuck With Me!" tak można by podsumować "Rocket Skates"- to utwór do wyskakania się, wyszalenia- klasyk w repertuarze już w momencie pierwszego odsłuchania- manifest siły, powrotu z tarczą i wciąż nie spożytej młodzieńczej energii! Fuck Yeah! 
  Znowu będzie o seksie. Nie da rady inaczej. Kolejny Deftonesów wyskok w kierunku piękna. Seksowny wyskok. "Sextape"
Do tego kawałka powstał taki obrazek, że już nie trzeba się faszerować dragami- wystarczy w nieskończoność oglądać tą impresję i słuchać- faza murowana. Ale nie zapominajcie się słuchacze przed nami jeszcze trzy utwory! 
  "Risk" jest taki kosmiczno- falująco- podwodny. I ma chyba najważniejszy tekst. Tekst skierowany do Chi. Poszukajcie go- w sumie kto pobieżnie zna angielski ten będzie wiedział o co chodzi- w tej prostocie tkwi metoda. 
  I falujemy także podczas "976- EVIL" z przepięknym refrenem i świetnym wyciszeniem około trzeciej minuty. Dziwny jest tytuł utworu, poszukajcie o co kaman.
  Na finał mamy pachnący progresywnym metalem "This Place Is Death"- jest na swój sposób dostojny, podniosły i zgodnie z tytułem mroczny acz pociągający. Potem, możemy jedynie odpalić płytę ponownie i popaść w trans.
  Deftones A.D. 2010 jest zespołem, który przeżywa drugą młodość i wspina się na artystyczne wyżyny zachowując jednocześnie ducha nawet swoich najwcześniejszych dokonań. Po "SNW" czekałem na ich nowy kierunek artystyczny. Teraz nie czekam, Diamentowe Oczy podsumowały ich wszystkie dotychczasowe dokonania- jestem w pełni syty. 10/10 i oficjalny status Mojej Płyty Roku. 


poniedziałek, 22 listopada 2010

Cult Of Luna- Eternal Kingdom


1.Owlwood
2.Eternal Kingdom
3.Ghost Trail
4.The Lure (Intrelude)
5.Mire Deep
6.The Great Migration
7.Osterbotten
8.Curse 
9.Ugin
10.Following Betulas

"Ty patrzysz w otchłań, a otchłań wpatruje się w Ciebie"- ten cytat posłuży mi za punkt wyjściowy do zmierzenia się z "Eternal Kingdom", piątym i jak na razie ostatnim dziełem Cult Of Luna. Jest to bowiem swoiste ostrzeżenie. Jeśli nie jest się gotowym na na to by po naszym umyśle przejechał kilkutonowy muzyczny walec należy odpuścić sobie ponad godzinną przygodę z tym albumem. Jest to jednocześnie ostrzeżenie- przynęta gdyż jest tu kawał ambitnej choć dołującej i prowokującej do przemyśleń muzyki. Metodycznie przetaczającej się przez umysł, wywołującej ciarki, czasem nawet strach (szczególnie słuchanie w nocy sprzyja imaginowaniu niebezpiecznych acz fascynujących wizji). Kiedy słucham tego albumu przez myśl przechodzą mi mroczne lasy pełne dzikich zwierząt, pohukujących groźnie sów (tytuł "Owlwood" nie jest przypadkowy). Jednocześnie jest to las umysłu człowieka chorego psychicznie- muzycy wypowiadali się, że teksty są oparte na zapiskach pewnego mieszkańca szpitala psychiatrycznego. 
Podróż zaczyna się od chropowatego "Owlwood"- w tym momencie słuchacz albo zostaje wciągnięty albo odrzucony ze świata wykreowanego przez ośmiu muzyków szwedzkiej kapeli. Hardcoreowy, siłowy wokal kontrastuje z płynącą ozdobioną niemal "sigur rósowymi" dzwoneczkami końcówką. Walec rusza z miejsca w stronę tytułowego utworu. 
Utwór tytułowy charakteryzuje się się zapętlonym lekko marszowym motywem by w środku eksplodować zgrzytliwymi gitarami i rozrywającym na strzępy wokalem. Słuchacz jest już w bardzo głębokim mroku umysłu bohatera i już z niego nie wyjdzie, już jest za późno... Nie ma już sił musi brnąć dalej z nadzieją na promyczek światła...
"Ghost Trail" to jak dla mnie kulminacyjny, szczytowy punkt albumu, pomimo, że to dopiero trzeci utwór. W nim zaczyna się dziać magia. To idealny utwór do jazdy pociągiem późnym wieczorem w zimie gdzie ośnieżone drzewa śmigają przed oczami. Prawie 12 minut oczyszczającej podróży. Utwór rusza miarowo, niczym koła ekspresu jadącego Bóg wie gdzie. I można się przy nim bezwstydnie wzruszyć i poczuć... szczęśliwym! Przyczyną jest niesamowity motyw solowy, który może doprowadzić zarówno do łez jak i oczyszczającej ekstazy. Ale to nie wszystko- po tym "wybuchu" dochodzi do miarowego uspokojenia któremu towarzyszą dzwoneczki i dość niepokojący motyw który na koniec przeradza się w niesamowite przyspieszenie jakby dolano paliwa rakietowego. Na końcu wszystko dosłownie wybucha- atakują twarde i szorstkie bębny- można stwierdzić że przypomina to próbę nie udanego hamowania a w konsekwencji czołowego zderzenia. 
Panowie wiedzą też jak wyczarować nastrój mrocznej baśni w "The Lure"- pojawia się delikatna trąbka, lekko walczykowaty motyw i jakby cymbałki które w prowadzają do kolejnego etapu podróży. 
A utwór ten ("Mire Deep") zaczyna się niczym pukanie do bram- miarowym, pojedynczym bębnieniem by przerodzić się w kolejną niepokojącą impresję- tak zaczyna się właśnie druga wg mnie połowa albumu. Wokal jest "drgający" jakby przepuszczony przez jakąś membranę a motywy gitarowe motywy przywołują na myśl "szlifowanie" jakiegoś przedmiotu- w tym przypadku diamentu jakim jest ten album. 
"The Great Migration"- ten utwór ma w sobie coś co przywodzi mi na myśl dokładnie tytułową migrację. Jakby te mroczne sowy wybrały się na łowy. Choć równie dobrze mogła by być to migracja duchów- bowiem pewne motywy odsyłają mnie do posępnego acz klimatycznego horroru o zjawach których w żaden sposób nie można zobaczyć a czuje się ich obecność.
"Osterbotten" i "Ugin" to odpowiednio intro i outro do utworu "Curse" z kolejnymi bajecznymi motywami. Nad "Curse" również chciałbym się skupić w podobnym stopniu co na "Ghost Trail" jest on bowiem tak jakby jego odwrotnym odbiciem- jest najkrótszym utworem na albumie (regularnym- nie liczę przerywników) i zbudowany na jednym mantrycznie powtarzanym motywie. Z początku wydaje się ten motyw milutki wręcz naiwnie prosty ale to co się z nim potem dzieje czarna magia. Jest wykrzywiany, wykręcany choć brzmi jednocześnie jak w momencie w którym ruszył. I sugeruje że zbliżamy się do końca podróży. 
Czasami zastanawiałem się czy moje ukochane "Ghost Trail" nie powinno albumu kończyć lecz szybko pozbywałem się tego zdnia obcując z "Following Betulas". Słowo "epicki" może się kojarzyć dwuznacznie, szczególnie w środowisku metalowców odnosi się do power metalowych kawałków które są określane tym mianem stanowczo na wyrost- są zwyczajnie negatywnie patetyczne. Ja jednak chcę przywołać skojarzenie pozytywne- ostatni rozdział podróży jest bowiem fascynującym domknięciem dziennika szaleńca pełnym odpowiednio dozowanego napięcia przez wybrzmiewające przywołujące strzelanie z laserowego działa motywy. W końcówce bębny zwalniają- tempo przywodzi na myśl kroczącą armię, a towarzszą temu dźwięki rozmaitych trąbek jakby ogłaszających gotowość do zwycięstwa...
Tak słuchaczu. Zwyciężyłeś. Przeszedłeś przez wszystkie etapy podróży w głąb Wiecznego Królestwa i wiesz, że będziesz je bardzo często odwiedzać mimo, że wędrówka po nim przypomni Ci o cierpieniu, bólu czy samotności. Będziesz trwać w irytującej ciszy lub jeśli jesteś zafascynowany COL zaraz sięgniesz po "Somewhere Along The Highway" (znowu motyw podróży- tym razem przez mroczne miasto) lub "Salvation" w nadziei  dostąpienia tytułowego zbawienia. Tymi dwoma dziełami również w przyszłości poświecę miejsce w dziale moich recenzji- choć to raczej impresje na temat albumów, nie potrafię do nich podejść na chłodno, jednak nie uważam tego za wadę. Oczywiście nie będzie dziwić 10/10 dla tego dzieła- jest to jeden z najważniejszych dla mnie albumów w mojej kolekcji i  pewnością jeden z najlepszych w gatunku "post- metal". I to się raczej nie zmieni... No, chyba, że w momencie wydania kolejnej "historii" Kultu Księżyca.

Isis- Panopticon



1.So Did We
2.Backlit
3.In Fiction
4.Wills Dissolve
5.Syndic Cals
6.Altered Course
7.Grinning Mouths

   Isis był, jest i będzie zespołem niezwykłym. Poczynając od początkowych EPek utrzymanych w konwencjach ocierających się o sludge a nawet drone po ostatni split z Melvins będący jakby post scriptum do Wavering Radiant (na splicie są dwa niezwykle melodyjne kawałki "Way Though Woven Branches" i "Pilable Foe"- kto nie zna niech poszuka na YT) penetrował muzykę o której można powiedzieć "kosmiczna" "nieziemska" "dotknięta Bożym palcem". Nie, nie przesadzam i nie unoszę się. Świadczy o tym dobitnie monolit nr 3- "Panopticon", który każdym dźwiękiem potwierdza, że muzycy musieli dostąpić jakiegoś objawienia. Zresztą moc chłopaki wykorzystali maksymalnie- zakończyli karierę w odpowiednim momencie po wydaniu wyżej wspomnianego "WR".
Zaczyna się od uderzenia w postaci genialnego "So Did We"- Isis był zespołem tworzącym koncept albumy wiedzącym jak opowiedzieć daną historię tak by wciągnęła od pierwszego do ostatniego dźwięku. Potężny ryk Aarona Turnera może zniechęcić przerazić  słuchacza któremu metal kojarzy się z darciem japy, jest to jednak akcent podkreślający dramatyzm albumu- nawet nie znając jego koncepcji (ja nie zdradzę mam kilka teorii na temat historii tam opowiedzianej) można szybko stwierdzić, że obcujemy z czymś niezwykłym, nadnaturalnym. Kompozycja jak to u Izydy zwykle bywało miarowo się rozkręca doprowadzając słuchacza do ektazy w finale.
Niepozornie zaczyna się "Backlit"- wręcz słonecznie. Tytuł utworu oznacza "podświetlony" i nie da się ukryć, że w utworze tym jest mnóstwo światła którego promienie tak genialnie przebijały się potem w następnych dwóch albumach. Oczywiście ryk Aarona jest obecny i nadaje temu słońcu odpowiedniego majestatu.
Pamiętam jak pierwszy raz zobaczyłem teledysk do "In Fiction". Był dokładnie taki jak piosenka. Jakby skradały się w nim jakieś cienie. Jakby było w niej coś niepozornego acz groźnego. Nie złowieszczego- piosenka ma cudowną melodię, która dla mnie mogłaby się ciągnąć w nieskończoność. Jakże niezwykłą broń obrał zespół- statyczność kompozycji podbudowywana stopniowanym napięciem wcale nie tak gwałtownym intensyfikowaniem dźwięków. Zabawa motywem przewodnim. Wiem, że to nie nowość, wiem że Tool, Cult Of Luna czy Neurosis stosują podobny patent ale po pierwsze Tool ma większe zacięcie do skakania i łamnia rytmu, COL naznaczają swą twórczość charakterystyczną chropowatością (wokal i brzmienie) a Neurosis wiadomo- monotonię zamienia w totalną hipnozę. Isis ma w sobie inny pierwiastek. Każdy kto słuchał "Oceanic" czuł jak woda otacza go ze wszystkich stron- Izyda ma w sobie w pewnym sensie dużo "fauny i flory"- emocje w utworach mają swoją namacalną fakturę.
Czwarty utwór- "Wills Dissolve" jest dla mnie takim wyciszeniem- jest w dużej mierze instrumentalny i najkrótszy w zestawie (6 minut z hakiem)- pozwala ochłonąć po molochu złożonym z trzech pierwszych utworów ale nie ma mowy o tym, że jest jakimś wypełniaczem- ma bardzo urokliwą choć również skradającą się melodię. Przygotowuje słuchacza na to co zaserwuje...
... prawie dziesięciominutowy "Syndic Calls"! Konsekwencja w budowaniu tego utworu budzi prawdziwy podziw. Wiadomo, że największą wadą kapel parającą się "rockiem/metalem progresywnym" jest często monotonia wiejąca z ich albumów. Szczerze? Mam tak podczas słuchania Dream Theater- fajnie grają ale często jest to zwyczajny przerost formy nad treścią i zaczynam się gubić w motywach i motywikach w konsekwencji przysypiając. Wolę pierdolnięcie Meshuggah, którzy przecież też nie robią trzyminutowych petard a w utworach po nawet 7-9 minutowych stawiają na konkret. I tak też jest z Isis- to muzyka konkretna skierowana do słuchacza w pewnym sensie wrażliwego, wyrafinowanego traktującego muzykę jak sztukę a nie, że "słucha się fajnie w samochodzie". Isis tego na pewno nie ułatwia bowiem z jednego molocha przechodzi do drugiego...
"Alterd Course"- utwór nr 6 trwa także w okolicach 10 minut. Intensywna praca gitar odsyła mnie w okolice "Oceanic"- gdzieś mi tam pobrzmiewa nawet "Carry" z tego albumu. Płynie sobie ten utwór w nieznane w dużej mierze oparty też na bębnach... Acha no i w tym utworze jest gość. Wybitny gość. Partie basu gościnnie wyszły z pod palców Justina Chancellora- wiadomo Tool. Warto także podkreślić, że jest to utwór całkowicie instrumentalny ale zupełnie nie odczuwa się braku wokalu- Aaron Turner wie doskonale gdzie jego miejsce. Cały zespół wie jak poprowadzić album do finału.
Przewrotny ma tytuł ostatni utwór- "Grinning Mouths" wcale mi nie do śmiechu, że album się kończy. Jest na tyle magiczny, że przykro mi, że się kończy choć zdaję sobie sprawę, że naprawdę wszystkie nuty już wybrzmiałby i więcej nie potrzeba. Finał to kolejna rozmarzona impresja naładowana po brzegi emocjami, eksplodującą końcówką która w momencie urwania się pozostawia słuchacza z wielkim WTF na twarzy. Gdzie ja byłem? Gdzie zniknąłem na ten czas? Co ja tu robię? Właśnie tak podchwytliwie czarował Isis przez swój okres działania.
Magia, natura, niesamowita aura, melodia, zgrzyt, mrok i światło, wrzask, szept. Mieszanka równie niebezpieczna bo wciągająca bez reszty. Nie wiem czy chciałbym powrotu zespołu. To podobna sytuacja jak z System Of A Down. Mogą wrócić z tarczą lub na tarczy, na dzień dzisiejszy jestem zachwycony 5 znakomitymi albumami. W swoim czasie pod lupę wezmę pozostałe ich dokonania. Tymczasem bezapelacyjne 10/10 dla "Panopticonu". Amen.